Recenzja filmu

99 Homes (2014)
Ramin Bahrani
Michael Shannon
Andrew Garfield

99 problemów

Choć "99 Homes" to niezależna produkcja, hollywoodzki bagaż gwiazdorów jest już zbyt ciężki, by można przymknąć na niego oko i udawać, że nie wiemy, w jakim kierunku zmierza ta opowieść.
Czemu akurat tyle? Liczba 99 nie wzięła się znikąd, ma bezpośrednie zaczepienie fabularne. To ilość domów, które udaje się w kluczowym momencie przejąć w posiadanie Rickowi Carverowi (Michael Shannon), prawdziwemu wilkowi rynku nieruchomości. "To tylko pudła", mówi. "Liczy się, ile ich masz". Ale tytułowy rachunek odsyła też do piosenki Jaya-Z, który, śpiewając o dziewięćdziesięciu dziewięciu problemach, malował ponury obraz Ameryki jako krainy niesprawiedliwości. Cyfrę tę znamy również z transparentów okupantów Wall Street; reprezentuje ona absurdalnie nierówny procentowy stosunek stanu posiadania w USA. I jesteśmy – hmm - w domu. "99 Homes" to bowiem przykład kina, w którym hollywoodzkie gwiazdy pokazują, że mają sumienie i bratają się z uciśnionymi. W tym wypadku – biorąc na celownik właśnie Kryzys.
 
Już otwierająca scena pokazuje jego ponure skutki. Kamera – niczym w kryminale - filmuje zwłoki w zakrwawionej łazience. Anonimowy mężczyzna wolał pożegnać się z tym światem niż opuścić dom, z którego go eksmitowano. Złą nowinę przyniósł grany przez Shannona Carver, zarabiający na przejmowaniu i sprzedawaniu nieruchomości - nie zawsze do końca zgodnie z prawem. Następne drzwi, do jakich zapuka biznesmen, należeć będą do Dennisa Nasha (Andrew Garfield), z trudem wiążącego koniec z końcem everymana. Mieszkający z matką (Laura Dern) i synem Nash chwyta się każdej pracy – jako robotnik, jako elektryk, jako hydraulik – ale pracy po prostu nie ma. Kiedy w jego progu stanie Carver, nie pomogą lamenty, nie pomogą awantury – mężczyzna będzie musiał przenieść się z rodziną do hotelu zamieszkanego przez setki takich, jak oni.

Film w reżyserii Ramina Bahraniego jest w istocie opowieścią o faustowskim pakcie. Za diabła robi postać Shannona, a kuszony jest bohater Garfielda. Okazuje się bowiem, że garnitur zawodowych talentów oraz desperacka potrzeba pracy czynią z niego idealny materiał do uformowania na własne podobieństwo przez Carvera. Ironia losu: Nash – sam dopiero co wyrzucony z domu – zaczyna pomagać w eksmitowaniu innych nieszczęśników. Psychomachię czas zacząć. Na plus należy Bahraniemu policzyć, że osoba kusiciela nie jest tu jednak złem wcielonym. Shannon, ze swoją zaciętą twarzą, aroganckim sposobem bycia i nieodłącznym e-papierosem w dłoni wygląda może jak szef wszystkich szefów, ale sam jest zaledwie trybikiem w machinie. Pod żadnym pozorem nie należy też do uprzywilejowanego jednego procenta, mimo że powodzi mu się całkiem nieźle.

Ale choć reżyser cieniuje konflikt, unika jaskrawych przeciwstawień, plącze bohatera w kolejne moralne kompromisy, to jednak w gruncie rzeczy opowiada bardzo klasyczną narrację. A jej dynamikę osłabiają – paradoksalnie, bo obaj są tu bardzo dobrzy – aktorzy. Choć "99 Homes" to niezależna produkcja, hollywoodzki bagaż gwiazdorów jest już zbyt ciężki, by można przymknąć na niego oko i udawać, że nie wiemy, w jakim kierunku zmierza ta opowieść. Shannon może nie gra Gordona Gekko, ale to jednak rasowy czarny charakter. Garfield zaś jest etatowym równym gościem, dobrym chłopakiem z sąsiedztwa. Jeden pali zimne e-papierosy, drugi zwyczajne, proletariackie szlugi. Jeden nosi garnitury i opaleniznę, drugi workowate dżinsy i czapeczkę z daszkiem. I nieważne, jak bardzo by Bahrani niuansował, wiemy, komu kibicować.

To może największa ironia – niezamierzona – filmu Bahraniego: ostateczny rezultat osłabiają nazbyt widoczne szlachetne intencje jego twórców. Dużo celniejszą – i mniej oczywistą -kryzysową narrację zaproponował Martin Scorsese, który w "Wilku z Wall Street" pokazał kapitalistyczną bajkę o spełnionej rozpuście. Stawiał przed widzami lustro i mówił: może i się brzydzicie, ale sami byście tak chcieli. Lustro Bahraniego też odbija prawdę – mamy tu bardzo wiarygodne sekwencje kolejnych eksmisji, portret życiowych tragedii zwyczajnych ludzi – ale jest to prawda oczywista. Tym bardziej, że wzmocniona przez nazbyt nachalną, thrillerową ścieżkę dźwiękową. Reżyser opowiada sprawnie, po bożemu, skutecznie angażuje naszą empatię - ale do myślenia już nie prowokuje. 
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones